Get Adobe Flash player

Historia pokazów na Wielkim Ekranie kinowym

2013.04.07 - Hasta la vista, czyli rowerem do Meksyku - Piotr Strzeżysz

Podróż z Las Vegas do Meksyku, była w pewnym sensie kontynuacją niedokończonej trasy z Alaski do Meksyku, którą Piotr przerwał w ubiegłym roku, a dokończył w minione właśnie wakacje. Meksyk, paradoksalnie, okazał się o wiele bezpieczniejszy od Stanów Zjednoczonych, a już na pewno bardziej gościnny. Mieszkańcy okazali się przyjacielscy i wyrozumiali dla rowerzysty, który nagminnie łamał przepisy i często nocował i stołował się w miejscach bynajmniej do tego celu nie przeznaczonych. Podróżowanie rowerem pozwalało na właściwą perspektywę poznawania kraju, poznawania krótkiego i zapewne powierzchownego, ale pełnego słońca, uśmiechu i dobrego słowa. Tym uśmiechem i gorącym meksykańskim słońcem, autor pokazu będzie chciał się podzielić poprzez zdjęcia i film, które zaprezentuje na pokazie slajdów. Więcej na www.onthebike.pl

Dlaczego Meksyk? Bo akurat były tanie bilety do Las Vegas i skorzystałem z promocji, jadąc do Stanów, skąd jest już blisko do Meksyku. Dlaczego rowerem? Bo lubię jeździć rowerem. Dlaczego sam? Bo Ala nie mogła tym razem pojechać. Więc dlaczego w ogóle pojechałem? Bo jestem rąbnięty w siedemdziesięciu trzech procentach, kolega mi wyliczył, być może trochę bardziej, albo mniej rąbnięty, ale to jest bez znaczenia.
Trzydzieści osiem stopni w cieniu, jadąc asfaltem czuję się, jakbym przytykał twarz do rozgrzanej patelni, trochę nie bardzo idzie mi kontemplowanie krajobrazu, koncentruję się na oddychaniu i podjeżdżaniu pod górę, drzew nie ma, cienia nie ma, jakiś punkt widokowy, zatrzymam się, może jest ubikacja, to i cień będzie. Kibla nie ma, ale jest Japończyk, częstuje mnie wodą, oblewam głowę i siedzę na krawężniku, trochę się skurczyłem i prawie zdrzemnąłem, pewnie przez to słońce, pisk opon, wyskakuje jakiś długowłosy, zioło, zioło?, za nim pies i jakiś wytatuowany młody chłopak, kilka zdań, i już jesteśmy starymi kumplami.
Długowłosy opowiada o pająkach, siedzimy na murku, wreszcie mogę trochę pokontemplować krajobraz, ja Twój rower, pana Scotta ugryzł długonożny tata, Daddy Longlegs, słońce mocno przypieka, co jest, tata go ugryzł? A, to pająk, tata o długich nogach, długonogi dadi. Tarantulę w domu? Nie, u nas nie ma tarantuli na strychu, strychu też nie mam, u nas mówią na nie ptaszniki, samce giną podczas kopulacji zjedzone przez samice, fotki? Nie, chyba nie chcę oglądać, z domu? Nie, no wierzę, że pan ma, niegroźne, tylko włochate, czego tam słucham? Takie tam, ruskie disco polo, nie, nie, ja nie z Moskwy, ja z Polski, z Transylwanii?, nie, Transylwania też nie w Polsce. To co jest w Polsce? MacDonald jest? Mac?, pewnie, że jest, i Burger jest i Starbaks, różne takie są.
No to już macie w tej Polsce kapitalizm, powiedział Scott, po czym wróciliśmy do kontemplowania krajobrazu.
Po kilku dniach w palącym słońcu dojechałem do Phoenix. Tam mogłem się zatrzymać na dwie noce pod dachem u Nicole i jej męża, który jest mechanikiem rowerowym i poprawił trochę mój rower, bo ja się na rowerach nie znam i umiem tylko załatać dętkę, ewentualnie dokręcić śrubki. Dzięki dobrym ludziom mogłem też usprawnić rękę i nogę, bo ugryzła mnie Cylindropuntia fulgida, czyli skacząca cholla, kaktus, na którego okazało się, jestem uczulony, bo zaraz, jak tylko mnie udziabał, to zesztywniała mi ręka, a noga pokryła się siniakami.
Amerykańcy na granicy z Meksykiem przepuścili mnie łatwo, nawet nie chcieli ze mną rozmawiać, ani niczego sprawdzać, do paszportu też nie zajrzeli, patrzyli na mnie jakoś tak dziwnie, machnąłem na pożegnanie, i przeszedłem z rowerem przez barierkę. Kolejki do odprawy nie było, ani w jedną, ani w drugą stronę. Prawdę powiedziawszy, byłem jedyną osobą poruszającą się między dwoma krajami, przynajmniej na tych nie więcej niż kilkuset metrach kwadratowych, bo meksykańska kontrola celna znajdowała się tuż obok.
Idę sobie do cienia, tam już tylko orzeźwiające czterdzieści stopni, na słońcu nie wiem, ile było, wypaliło mi mózg, nawet nie pomyślałem, że może przydałby się jakiś stempelek do paszportu, czy coś, macham do trzech panów z giwerami: Dzień dobry! Iść, ok? Kiwają głowami, co odczytuję, że okej, przechodzę więc, czując na sobie ich ślizgające się po mnie spocone spojrzenia i niedbale wycelowane giwery, ale chyba nie ma się czego obawiać, ci głowy mi nie utną, oni są tu przecież od pilnowania, żeby gringo miał głowę, tak sobie przynajmniej powtarzałem w myślach.
Przeszedłem kilka kroków, ojej, to już jestem w Meksyku? Jakaś buda, jakiś pies, jakiś facet macha do mnie, podchodzę, chwilę rozmawiamy, nie, mnie nie sprawdzali, ani na granicy, ani po drodze w Stanach. A mnie ciągle sprawdzają, znają mnie i sprawdzają, w dodatku mam amerykański paszporti ciągle mnie madafakers sprawdzają. Ty masz dobrze – dodaje – masz brodę, ja z taką brodą wyglądałbym jak Bin Laden, dopiero by mnie przeszukiwali!
Zed is ded, myślę sobie – Binladena chyba też już nie ma, głaszczę sobie brodę i mówię, że idę do cienia, bo zaraz mi tu mózg się rozpuści. Bon viaje, oczywiście, będę uważał na złych ludzi, naciskam na pedały, podjeżdżam do najbliższego drzewa.
Niby tylko dwieście metrów dalej, pustynia ta sama, kaktusy takie same, a kontrast wielki. Brudno, gęsto, lepkie powietrze, jakby cięższe, nie mam siły, chyba się prześpię pod tym drzewem, choć warto byłoby ruszyć dalej, Amerykańcy ostrzegali, żebym pod granicą nie spał, tylko wskoczył na rower i gnał przed siebie, aż stracę dech i dopiero wtedy się rozbijał. No i oczywiście, żebym nie jechał nocą.
Siedziałem sobie pod drzewem i dumałem i całe szczęście, że było czterdzieści stopni i że na słońce nie chciało mi się wychodzić, bo dzięki temu za bardzo mnie nie poniosło i nie pojechałem od razu dalej. Próbowałem więc oddychać pod drzewem, oglądałem sobie jaszczurki i nagle, poprzez lepkie od potu obrazy, przedarła się całkiem sensowna myśl: Nie mam stempleka. To nawet Ukraińcy dają na granicy, a Meksykańcy nie?
Wróciłem do żołnierzy z giwerami i próbowałem dopytać się, czy aby na pewno nie potrzebuję niczego odnotować w swoim paszporcie. Pokazali ręką budynek. Wszedłem. Za chwilę wszystko było jasne. Dwadzieścia sześć dolarów za tzw. wizę turystyczną, mogę teraz siedzieć w Meksyku pół roku.
Jadę od cienia do cienia, często przystając w miasteczkach na ławkach. Na łakocie mnie nie stać, ale banany i arbuzy tanie, placki z mięsem dają mi często za darmo, do tego cola i ciastka i da się przeżyć. Na ławce w cieniu przyjemnie jest, życie w miejscu staje. Nie dzieje się nic szczególnego. Dziadki siedzą naprzeciwko, uśmiechamy się do siebie, czasem pucybut podejdzie, podpyta skąd, dokąd, albo i jakiś poważniejszy typ, na przykład taki, co chodzi po parku i uświadamia ludzi, żeby nie pili brudnej wody.
– Zobacz, co w wodzie pływa – mówi do mnie chłopak w Culiacan i wyciąga słoik z jakimiś pływającymi potworami. A zaraz potem jakieś plansze i tabelki i rysunki ludzkich wnętrzności z długonogimi stworzeniami. Pociągam łyka coli i częstuję chłopaka. – O nie, to jest jeszcze gorsze – mówi, nie mam dziś rysunków, ale jak będziesz tutaj jutro, to przyniosę i ci pokażę, co coca cola robi z człowieka.
Jakoś się nie zniechęciłem do coli i poszedłem do Maka. Tak się zasiedziałem w Maku, że potem musiałem przejechać nocą miasto. Był to bardzo kiepski pomysł, trafiłem do dzielnicy burdeli, więc nawet nie próbowałem zajeżdżać do rozświetlonych sklepów i pytać, gdzie by tu można rozstawić namiot. Jechałem i jechałem, ludzie coraz dziwniejsi na poboczu, niektórzy machali, chyba przyjaźnie, choć było ciemno i trudno rozróżnić, po kolejnym machu postanowiłem jednak podjechać i zagadać. Jest ciężarówka, a właściwie wóz dostawczy, obok stoi kilku skośnookich mężczyzn, dopiero metr od nich zauważyłem, że dwóch nie ma ręki, a jeden opaskę na jednym oku. Pan pirat pierwszy przemówił. Do tego po angielsku. Kiedy odpowiedziałem, że ja nie ani nie Amerykanin, ani nie Niemiec, zapytałem o nocleg. Masz pieniądze? pyta pan pirat, a jednoręcy dziwnie chichoczą. Nie jest dobrze, myślę sobie, ale ciągnę dalej, z myślą, że teraz się trzeba jakoś ładnie wycofać. Tak, odpowiadam, mam trochę, oczywiście, że świetny teren na namiot, mówię, patrząc na wybetonowaną, zasyfioną jakimiś smarami posadzkę. Tak, koledzy też mili, pójdą sobie zaraz? Ach, to świetnie, nie, no to zostaję, piękne miejsce i w ogóle, dziękuję, nie, wszystko mam, chociaż może rzeczywiście może pojechałbym jeszcze na małe zakupy. Pan wszystko ma? Tak, ale ojej, naprawdę nie będę objadał, pojadę sobie kupię jakieś ciastka czy coś, ciastka też pan ma?, ojej, pan wszystko ma, nawet więcej, niż wszystko? No, no, to może coś do picia, i do picia też jest? No nie wiem, pojadę zobaczę, nie, rowerem, nie szkodzi, że blisko, zaraz wrócę, oczywiście, że zaraz wrócę, tam i z powrotem, pięć minutek i myk, jestem z powrotem, znajdzie mnie pan, jak nie wrócę? no przecież mówię, że wrócę, wrócę, wrócę, proszę nie trzymać, rowerem szybciej, ok, ok, Wracaj zaraz, bo cię przywieziemy! jednoręki skośny też zna angielski, już mnie nie ma, jadę w drugą stronę, jednoręcy coś tam jeszcze krzyczą, ale nie rozumiem, jadę jak wariat, nic nie widzę, byle trochę dalej, żeby jeszcze nie zaczęli mnie szukać, dopiero jak prawie wpadłem w wielką dziurę w asfalcie, to na chwilę ochłonąłem i zatrzymałem się.
No nie, dalej nie jadę, trzeba szukać noclegu. O, jest motel. Dwieście peso. Dwa dni jedzenia, trudno, trzeba głowę ratować. Zajeżdżam, nikogo nie ma, jakaś sprzątaczka ucieka, widząc mnie, woła, że nie mówi po angielsku, kiedy ja do niej zagaduję po hiszpańsku, druga też się schowała. Krążę między budynkami, wreszcie wychodzi młody chłopak. O, ten wygląda kumato. Tłumaczę o co chodzi, okazuje się, że dwieście peso to cena za trzy godziny. Kto do cholery będzie się meldował na trzy godziny, myślę sobie (dopiero potem dotarło do mnie, że można przyjść z lalą z warkoczykami, albo bez, albo pewnie i z kolegą, już bez warkoczyków, chociaż różnie to bywa, i zrobić to kulturalnie w czystym pokoju, a nie w obślizgłej dzielnicy, z której właśnie wyjechałem).
Chłopak jednak nic nie kuma, liczy tylko, ile to mam zapłacić, jak chcę zostać do szóstej, ale ja chcę namiot rozbić! Nic do niego nie dociera, jest z innej planety, jadę do drugiego hotelu, o, obok coś jak recepcja. Niestety, to normalny dom, ludzie trochę przestraszeni, jak wchodzę i pytam, ale jest dobrze, pani przejęta historią o panu piracie i jednorękich Chińczykach, co pewnie już mnie szukają i daje mi dach nad głową, a właściwie nad namiotem. Mogłem się rozbić na podwórku, wcześniej poznając jeszcze jej wielkiego brata, który z dumą pokazał wielką sfastykę na ramieniu. Myślę sobie, lepsi wytatuowani meksykańscy faszyści, niż jednoręcy Chińczycy i piraci, wyjścia zresztą i tak już nie miałem, zjadłem pyszną kolację, popiłem dwoma litrami płynów i uciekłem w spokojny sen.
Z noclegami w ogóle nie mam żadnych problemów. Zatrzymuję się w zasadzie tam, gdzie mnie zastanie zmrok i kieruję się do pierwszych lepszych zabudowań. Czy mogę się rozbić niedaleko i przenocować? – zadaję standardowe pytanie i chciałoby się napisać, oczekuję ludzkiej odpowiedzi – A pewnie, czemu nie?, chociaż po doświadczeniach w Stanach powinienem się przestawić na inne postrzeganie gościnności. No a przecież w Meksyku mieli mi głowę uciąć. I rower zabrać. I w ogóle to już powinienem dawno pływać w rzece z kamieniem u szyi, albo być pociętym na kawałki tępą maczetą. Przecież prawie wszyscy straszyli w Stanach, żebym lepiej do tego Meksyku nie jechał, bo tam się kończy cywilizacja. Może i rzeczywiście się kończy. Konie biegają samopas po ulicy (A co się dziwisz, to wolny kraj! – woła do mnie mężczyzna, wiozący na meksykańskim Junaku żonę i troje dzieci), dzieci wożone są na rowerze w koszu na zakupy, można się rozbić na centralnym placu miasta, przed ratuszem, na placu obwieszonym meksykańskimi flagami, na placu, gdzie jest cisza, spokój i porządek, którego w nocy pilnuje kilkunastu policjantów, bo nigdy nic nie wiadomo, a coś trzeba robić i czegoś pilnować – mówi sierżant Ramon, największy i najsympatyczniejszy ze wszystkich stróżów prawa, pilnujących w nocy mojego namiotu.
No więc miało być tak bardzo niebezpiecznie, mało cywilizowanie, nieprzyjemnie, źle. A jest dobrze. Nie ma nakrotykowych gangów, karteli, przemytników, złodziei, naganiaczy, nikt nie jest namolny, do niczego nie namawia, nie oszukuje, nie próbuje mi niczego wcisnąć, prawie każdy się uśmiecha, pozdrawia, zaprasza na chwilę rozmowy, dzieli chwilą ze swojego życia. Ludzie są tutaj niesamowicie życzliwi. Prawie wszyscy chcą mi pomóc, interesują się skąd jadę, dokąd, po co, pytają, co jem i gdzie śpię i jest w tych przypadkowych spotkaniach zwykła ciekawość, cień sympatii, czasem się ktoś puknie w głowę, czasem zażartuje, często dostaję na drogę jedzenie a zdarza się, że nie chcą w knajpach brać ode mnie pieniędzy za posiłek – „bo nie masz tłuszczu i musisz zaoszczędzić, aby więcej jeść”.
Być może nie mam racji, być może ciągle gdzieś za rogiem, za zakrętem dzieje się coś, czego nie jestem udziałem, być może wszędzie wokół jest to, co serwują nam media: morderstwa, rabunki, rozboje, kradzieże, gwałty. Być może, nie twierdzę, że jadę przez święty kraj. Ale ja tego nie widzę. Nic z telewizyjnej, czy gazetowej informacyjnej brei, która przedstawia jakiś wypaczony obraz rzeczywistości. A rzeczywistość jest tutaj inna. Ludzie żyją, jedzą, śpią, chodzą do pracy, chodzą do szkoły, niektórzy mają prawie wszystko, niektórzy mają mniej, ale niekoniecznie są mniej szczęśliwi, pewnie wszyscy mają podobne problemy, wieczorami się spotykają, chodzą do kina, albo oglądają seriale, rozmawiają przez komórki, nienawidzą i kochają, pewnie podobnie marzą, podobnie oddychają i podobnie umierają.
Czuję się tu bezpiecznie. Codziennie spotykam życzliwych ludzi, tych podobno mniej cywilizowanych od Amerykanów, ale jeśli na tym ma polegać cywilizacja, że na pytanie o nocleg pod płotem, każą mi wracać do mojego fucking kraju, to ja wybieram trzeci świat. I wcale nie szkodzi, że tutaj nie jest tak czysto, tak sterylnie, że jest kurz, hałas i nawet słońce mocniej świeci, choć może właśnie dzięki temu, jakoś więcej tu życia. Jakoś tak prawdziwiej jest. Nie boję się nawet wtedy, kiedy wieczorem, w zapadłej wiosce, której nawet nie było na mojej mapie, podjechali do mnie narąbani tubylcy i zabrali na imprezę. Nie wiem dlaczego, może osłabł mój instynkt samozachowawczy, może go nigdy nie miałem, ale kiedy jechaliśmy przez ciemną wioskę, machając meksykańskimi flagami, kiedy kierowca Alberto, może i szef mafii, ale wtedy mój przyjaciel, wykrzykiwał przez okno, wiozę amigo polaco!, kiedy z głośników na maksa niósł się w eter przebój Johna Lennona, Let it be, kiedy krzyczałem Viva Mexico!, poczułem się prawie Meksykaninem. Z rudą brodą, ma się rozumieć.

javlist.net